Najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku – brzmi chińskie przysłowie. Dla Bartosza Ziółka, prezesa firmy Amber Foods, ten pierwszy krok był raczej skokiem – i to od razu na głęboką wodę. Ziółek zauważył kiedyś, że chińskim kucharzom w jego warszawskiej restauracji Wok smakują... polskie potrawy. To go zainspirowało. Swoją knajpę Sarmatia otworzył w Foshan w prowincji Guangdong, mateczniku chińskiej kuchni w jej najlepszej odmianie. W dodatku panuje tam gorący klimat, do którego nasze tłuste potrawy niezbyt pasują. W tym szaleństwie była jednak metoda. W Pekinie czy Szanghaju roi się od europejskich restauracji, zaś w 7,5–milionowym Foshan, gdzie w centrum kompleksu handlowego Creative Park powstała Sarmatia, było ich ledwie osiem, z czego siedem to pizzerie. A więc rynek w zasadzie dziewiczy.
Było to półtora roku temu. Początkowo wszyscy kucharze byli z Polski, teraz sarmackie dania w Foshan pichci, oprócz dwóch naszych kucharzy, także 10 chińskich. Skośnoocy kelnerzy witają gości polskim „dzień dobry", podają żurek w chlebie, pierogi i ciasta. Porażką okazał się za to tatar, bo w Chinach surowe mięso wzbudziło obrzydzenie.
Restauracja w Foshan, którą odwiedziło już 0,5 mln osób, ma być punktem wyjścia do ekspansji w całym Państwie Środka. Celem „Sarmatów" jest budowa dużej sieci na zasadzie franczyzy. Najpierw firma chce mieć jednak minimum pięć punktów własnych. Ma już zaplanowane dwie kolejne lokalizacje w sąsiednim Kantonie, gdzie mieszka prawie 30 mln osób. Oprócz rozwoju sieci gastronomicznej Amber Foods rozkręca import polskiej żywności. To m.in. słodycze i miody, ale wkrótce dołączy do nich polskie piwo.
Bartosz Ziółek to jeden z nielicznych przedstawicieli polskiego kapitału, którym faktycznie udało się zaistnieć na rynku chińskim. Mimo hucznych zapowiedzi polskiej ekspansji i kontaktów politycznych na najwyższym szczeblu, wśród największych polskich eksporterów i inwestorów przewija się wciąż kilka tych samych nazw. Najbardziej znany jest KGHM, na który przypada blisko 40 proc. naszego eksportu do Państwa Środka. Z kolei Kopex produkuje tu obudowy ścianowe, Fasing łańcuchy górnicze, PMP Poland maszyny papiernicze, Bioton insulinę, zaś Magellan Trading Shanghai importuje z Polski drewniane podłogi i ma na miejscu fabrykę akcesoriów łazienkowych.
Na rynku rozpycha się też Grupa Selena, drugi na świecie producent pianki montażowej. Zainwestowała w fabrykę pod Szanghajem 10 mln euro. Choć Selenie Chiny dają tylko 2 proc. przychodów, to sprzedaż rośnie tu szybciej niż w innych miejscach świata. – Żadnej firmy, która chce się liczyć w globalnej rozgrywce, nie może tu zabraknąć, a zakład na miejscu to bliskość do klienta i szybsza reakcja – tak tłumaczy powody chińskiej inwestycji Krzysztof Domarecki, założyciel i główny akcjonariusz Seleny.
– Nasza obecność w Chinach jest bardzo skromna – przyznaje Stanisław Leśniewski, radca generalny w Ministerstwie Gospodarki. I podaje statystyki. Już 240 firm zarejestrowało się w Chinach i mają co najmniej przedstawicielstwo. To brzmi nieźle. Tyle że z tego aż 200 to spółki czysto handlowe, głównie kilkuosobowe. Czyli raczej biznesik niż biznes.
Efekt jest taki, że Chiny zajmują drugie miejsce za Rosją w tworzeniu deficytu handlowego Polski. A ten jest gigantyczny i wcale nie maleje. W ubiegłym roku eksport do Chin wzrósł tylko o 1 proc., osiągając 1,36 mld euro, podczas gdy import zwiększył się o 3 proc., do 13,6 mld euro (w pierwszym półroczu eksport podskoczył o 20 proc., ale nie wiadomo, na ile to trwała tendencja).
Dlaczego tak słabo? – Polska spóźniła się do Chin o co najmniej 20 lat. Karty są już rozdane – mówi Antoni Roszczuk, dyrektor zrzeszającego przedsiębiorców China Central Europe Business Forum, biznesmen, a dawniej producent muzyczny (m.in. Czesława Niemena i Maanamu). Wie, co mówi, bo do Chin przyjechał jeszcze w 1982 roku za rządów Deng Xiao Pinga. – W całym Pekinie był jeden wieżowiec z 11 piętrami. Widziałem, jak wtedy zaczynali tu Niemcy i Francuzi. Powoli budowali swoją pozycję – wspomina.
Ale tak naprawdę, zdaniem Krzysztofa Domareckiego z Seleny, polskie firmy wcale nie pchają się do Chin. Mają pod nosem rynek UE, gdzie można znaleźć jeszcze dużo miejsca do zagospodarowania i lepsze warunki. Nie muszą ryzykować w Azji.
Tymczasem Chiny to najbardziej konkurencyjny rynek świata. – Problemem są niskie marże, które stanowią często 40–50 proc. tego, co marże europejskie, a czasami jeszcze mniej. W USA działa kilka dużych firm produkujących piankę montażową, w Europie – 30, zaś w Chinach ponad 300. I wszystkie są nastawione na szybkie zwiększanie sprzedaży – tłumaczy Domarecki.
Z obojętnością patrzą na Chiny także polskie banki. Prezes Amber Foods Bartosz Ziółek wspomina, jak trzy lata temu starał się o wsparcie finansowe swoich inwestycji w Państwie Środka. W bankach nie usłyszał wyraźnego „nie". Wręcz przeciwnie, słuchano go z zainteresowaniem, bo Chiny to był i jest temat „sexy". Tyle że nic z tego nie wynikało. Dla polskich banków to egzotyczne miejsce. Ale przede wszystkim, jak wielokrotnie podkreślano w rozmowach, to miejsce „trudne" i „odległe". – Domyśliłem się szybko, że bankom trudno byłoby kontrolować, jak wydajemy pożyczone pieniądze. Sami więc musimy finansować swoją działalność – mówi Bartosz Ziółek.
To m.in. efekt tego, że w Pekinie czy Szanghaju nie ma przedstawicielstwa żadnej polskiej instytucji finansowej. Tymczasem dwa największe chińskie banki Bank of China i ICBC otworzyły swoje przedstawicielstwa w Warszawie, by wspierać chińskie inwestycje w Polsce.
– Największym problemem jest arogancja i niewiedza polskich przedsiębiorców. Przyjeżdżają tu, wierząc, że spotkają Chińczyków jedzących ryż i pływających dżonkami. Myślą, że to naiwniacy, którzy kupią każdy towar, w każdej ilości i za ciężkie pieniądze. Na zasadzie „my dostarczymy kontener, a wy załatwcie resztę" – mówi Antoni Roszczuk.
Jego zdaniem nasi politycy i biznesmeni często żyją złudzeniami. Mówią o wielkim sentymencie, który jakoby mają do nas Chińczycy. Polska była pierwszym krajem, który uznał ChRL, pierwszym przedsiębiorstwem z kapitałem zagranicznym był Chipolbrok, a warszawy i polonezy jeździły po ulicach Pekinu. Nie mamy też bagażu historii i kolonialnych zaszłości. To wszystko prawda, tyle że już bez znaczenia.
Gdy polskie firmy podpiszą wstępne porozumienie, już liczą zyski i snują fantasmagorie, marząc o podboju chińskiego rynku. Natychmiast kupują to media. „Do Chin tonami jadą ciastka z Częstochowy", „Chińczycy zajadają się częstochowskimi ciastkami", „Chińczycy polubili ciastka spod Częstochowy" – to tylko niektóre tytuły informacji lokalnych mediów z kwietnia tego roku. Chodziło o Delicpol, producenta biszkoptów z galaretką oblanych czekoladą, które mają być sprzedawane w Chinach pod marką różnych sieci handlowych, na początek Carrefoura. W artykułach Tomasz Grzybowski, prezes Delicpolu, zapowiadał, że kontrakt z Chinami przyczyni się do skokowego rozwoju firmy.
Minęło kilka miesięcy i teraz prezes nie chce się wypowiadać. Dlaczego? Pracownicy przekazują mi informację, że „to ważny temat i nie chce zapeszać". Po cichu przyznają jednak, że wszyscy podeszli do sprawy zbyt optymistycznie. Towar trafił co prawda do Chin, ale na razie bynajmniej nie do sklepów, tylko do „badań i certyfikacji". A to może potrwać. I to długo.
Autor: Paweł Rożyński
Źródło: bloombergbusinessweek.pl


















